Spójrz przez okno

Spójrz przez okno

czwartek, 15 maja 2014

Coś dla małych i dużych chłopców, czyli wystawa klocków LEGO



Jako mała dziewczynka miałam żółtą koparkę. Po co dziewczynce koparka, nie mam bladego pojęcia, ale sprzęt miałam. Może to były próby wprowadzania gender w moje życie? Chyba nawet raz ją złożyłam i rzuciłam w kąt. Na tym moje doświadczenia z LEGO się kończyły, dlatego też informacja o wystawie klocków w Krakowie nie wzbudziła we mnie wielkich emocji. Zupełnie inaczej rzecz się miała z pewnym małym chłopcem... który zamieszkuje w ciele pewnego dorosłego faceta. Oczy świeciły mu się jak dwie pochodnie na sam dźwięk słowa LEGO!!!!!!

Pojechaliśmy więc. Wystawa mieści się w Futura Park w Modlniczce, można ją tam oglądać do 29 czerwca. Bilet - 12 złotych... zdzierstwo. No ale czegóż się nie robi, aby sprawić dziecku radość ;) Nawet bardzo dużemu dziecku.  

Klocków zatrzęsienie! Od pierwszej gablotki słyszę: "Popatrz! Wóz Drzymały! Popatrz! Ogórek! O, a tam Gwiezdne Wojny!". Mniej więcej taki jest rozstrzał tematyczny wystawy.  


Przechodzimy obok klocków związanych z filmami. Star Wars, The Lone Ranger, Piraci z Karaibów, Indiana Jones i wiele innych, zarówno tych, które pamiętam z dzieciństwa jak i całkiem świeżych. Niesamowity biznes... Prawie każda hollywoodzka produkcja ma swój odpowiednik w klockach.




Sporo miniatur autentycznych budynków. Jest Opera w Sydney, i Taj Mahal, i nasz rodzimy, niezatapialny Stadion Narodowy. Po co jeździć do Australii, Indii, czy nie daj Boże Warszawy ;) Wszystko na wyciągnięcie ręki!




Dużo przestrzeni poświęconej życiu publicznemu, środkom transportu, rozrywce. Lotnisko, prawie jak Schiphol. Korek na pasie startowym na dobrych kilkanaście minut oczekiwania.



Dworzec, z prawdziwą jeżdżącą kolejką. Pociąg uruchamia się naciskając czerwony guzik, znajdujący się na wysokości wzroku 5-latka. Mój mały chłopiec musi się do niego mocno schylić. Ale radochę odczuwa taką samą jak drobiazg biegający wokoło. 


Posterunek policji wzbudza w małym chłopcu największe emocje. "Popatrz, jaka wielka policja! A ja miałem tylko taką niedużą :(" W jego oczach widzę faktyczny smutek i zawód. Coś czuję, że przy kolejnej okazji rodzice usłyszą kilka wyrzutów na temat zmarnowanego toksycznego dzieciństwa. 
O, jest i coś dla dziewczynek. LEGO utrzymane w tonacji różu i fioletu. Choć nie jestem fanką tych kolorów, to od razu przyciągają mój wzrok. Ciekawe zjawisko. Może jednak nie bez powodu różowy jest kolorem dziewczynek? Z drugiej strony... Te klocki wydają mi się z całej wystawy najmniej ciekawe. 




Bożonarodzeniowy pejzaż zimowy w biało-niebieskiej szacie.  
A niedaleko karuzela, prawie jak ta z Małego Rynku.



Największe wrażenie robi na mnie bitwa! Smoki, rycerze, zamek, maszyny oblężnicze. W zasadzie jedyna rzecz na wystawie, która rzeczywiście mnie "rusza". Być może przez zamiłowanie do fantasy, a może przez tak wielką liczbę nagromadzonych w jednym miejscu figurek. Są ich setki, a może tysiące, trudno policzyć. Na zdjęciu wygląda to jak jeden wielki b...ałagan, ale w rzeczywistości robi naprawdę ciekawe wrażenie.




Na koniec drobny rys historyczny.  Renesansowy zamek w Krasiczynie, bitwa morska ze Szwedami pod Oliwą i wojsko polskie w 1939 roku. Szczególnie podoba mi się wpół zatopiony okręt, prawie jak żywy.


Kto ma dzieciaki, albo dużego małego chłopca w domu niech biegnie na wystawę! Będą zachwyceni! Kto ma ograniczone zasoby portfela - niech nie wspomina dzieciom o tej atrakcji! Przy wyjściu z wystawy znajduje się sklep, w którym można uraczyć malucha dowolnie wybranym zestawem klocków. W cenie... ech, szkoda gadać.

Na koniec słyszę: "To kiedy jedziemy do Legolandu?" :)



środa, 14 maja 2014

Zwiedzając opuszczony szpital w Nowym Targu

Zrządzenie losu zapędziło nas na Szpitalny Oddział Ratunkowy, tym razem nie w roli ofiar, a eskorty. Widoki ze szpitala w Nowym Targu zapierają dech w piersiach! Jeśli już gdzieś się hospitalizować, to taki widok z okna może mieć uzdrawiającą moc. 

Pogoda przepiękna, oczekując więc na eskortowanego wybieramy się na spacer po okolicy. Najpierw rzuca nam się w oczy wiele mówiący baner - Dom Seniora, a nad nim reklama producenta nagrobków, do tego wszystko tuż przed szpitalem. Czyżby wykorzystanie starej zasady dóbr komplementarnych? Zupełny brak wyczucia... 
Tuż obok obecnego szpitala rozciąga się kompleks budynków starego opuszczonego szpitala. Teren jest w pełni dostępny, nie ma żadnego ogrodzenia, nie wspominając już o ochronie. Przechodzimy miedzy zrujnowanymi budynkami, wszędzie powybijane okna, powyrywane okiennice. Złowieszczo powiewa szarobure wspomnienie po firance. Czuję się trochę nieswojo, ale jednocześnie jest coś przyciągającego w tych ruinach.


Jeden z budynków spalony. Obok jedyny zachowany napis "Pracownia patomorfologii i medycyny sądowej". Cały teren jest ogromny. Kilka, a może nawet kilkanaście budynków.


Z pewnym niepokojem wchodzimy po schodach do jednego z budynków. Depczemy po rozbitym szkle, którego wokół jest pełno. Zdewastowana klatka schodowa, metalowe poręcze ucięte przez zbieraczy złomu. Pomieszczenia kompletnie zrujnowane. Farba schodzi ze ścian płatami, wszystko pokryte napisami w większości mocno obelżywej treści.


Czuję się jak w amerykańskim filmie policyjnym - do każdego pomieszczenia wchodzimy z duszą na ramieniu, brakuje nam tylko broni, gdy wyskakujemy zza rogu. W każdym pokoju ktoś może być... Gdyby takie miejsce było w Krakowie na pewno spotkalibyśmy tu bezdomnych lub narkomanów. W Nowym Targu prawdopodobieństwo jest zapewne mniejsze, ale i tak czujemy się dość niepewnie. Dobrze, że jest środek dnia i pełne słońce, w przeciwnym wypadku byłoby jak na planie thrillera z akcją w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym, po którym nadal plącze się morderca psychopata.

W budynkach nie ma już żadnych pozostałości po szpitalu. Wejście do takiej opuszczonej nory ma w sobie urok odkrywania tajemnicy. Ale na tym uroki się kończą. Pozostaje niesmak, że takie miejsca nie zostają zagospodarowane albo wyburzone.



Opuszczamy pustostan, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Z drugiej strony szpitali, jak to na Podhalu, bacówka. Znacznie bardziej odpowiada mi taki krajobraz.





 
Nad nami przez cały czas krążą szybowce, windowane do góry przez mały samolot z pobliskiego lotniska. Przy tej widoczności chciałoby się wskoczyć na pokład i poszybować w stronę chmur. Szybowce i paralotnia są moim wielkim marzeniem od dłuższego czasu. Kiedyś się spełni!




Po odebraniu poszkodowanego z pogotowia, czas na powrót do domu. Po drodze, na osłodę, przepyszne lody w Ostrowsku. Szczerze polecam! Dostępne są tylko cztery smaki wyrabianych domowym sposobem cudnie śmietankowych w konsystencji lodów. Sympatyczna pani zgadza się na zrobienie zdjęcia, ale "żeby tylko mnie nie było na nim widać!".

Znakiem szczególnym w Ostrowsku jest szyld z lodami i zawsze pełny parking. Tym razem zajęty przez dwa samochody policyjne. W okolicy wszyscy wiedzą, że te lody rozpływają się w ustach! A ja teraz wiem, że ups... czas na manicure ;)




wtorek, 13 maja 2014

Floki przychodzi z deszczem

Po powrocie z długiego porannego spaceru, zasiadam z kawką i książką na kanapie. Zbiera się na deszcz, czas więc na chwilę relaksu. Wyciągam nogi na stół... i widzę jak na na taras wbiega burza kłaków, wiedziona mokrym brązowym nosem, który z nadzieją przykleja się do szyby! Floki! Wróciłeś!

Tak wygląda kudłata psia radość! Nie wiadomo gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Nie wiadomo, czy to głowa, czy część ogoniasta, czy ucho, czy łapa, nie nadążam za tą radością! I tylko, głaszcz, przytulaj, drap za uszami i nie przejmuj się tym,  że jestem taki brudny! Co tam pchły, tak się cieszę że jesteś!

Po pierwszych powitalnych czułościach, zaczyna się wąchanie michy. Pustej. Po chwili miska zapełnia się pachnącym jedzeniem, a Flokiemu aż się uszy trzęsą od łapczywego pochłaniania jej zawartości.  Mięso znika w sekundach. Warzywa muszą poczekać na swoją kolej. Jak zgłodnieje, też zje.

Floki ma niestety pecha. Do wyjazdu zostało dosłownie kilka godzin. Nie zabierzemy go bez wcześniejszego prania, najlepiej z wybielaczem, w 90 stopniach, z porządnym odwirowaniem... Dajemy mu chwilkę ochłonąć, a sami przygotowujemy się do operacji kąpiel. Szampon psi zakupiony. Problem stanowi jedynie naczynie do kąpania - do własnej wanny na pewno go w tym stanie nie wpuszczę. Ostatecznie postanawiamy wykąpać go po prostu na trawie, na zasadzie - jedno trzyma, drugie polewa ciepłą wodą. W teorii plan był doskonały. Z praktyką poszło już znacznie gorzej... 

Odziana w najbrudniejsze z możliwych robocze ubrania, przytulam psa do siebie, w tym czasie na jego grzbiet delikatnie leje się ciepła woda z wiaderka. Próba ucieczki - udaremniona. Nakładam nieco psiego szamponu na dłoń i delikatnie wcieram w brudaśne kudły. Floki się uspokaja, ewidentnie takie głaskanie z pianą mu odpowiada. Niestety, w momencie próby spłukania piany wyrywa się i ucieka. Biega po trawie jak szalony, ale w końcu wraca. Daje się namydlić jeszcze raz, ale przy spłukiwaniu sytuacja się powtarza. Tym razem Floki znika na dobrych kilka chwil. Widzimy jak biegnie drogą, otrzepując się z piany, za nim wzbijają się tumany kurzu. Jesteśmy przekonani, że po tak traumatycznych przeżyciach już nie wróci.

A jednak, pojawia się. Niepewny, lekko obrażony. Kładzie się na schodach przed wejściem i najpierw udaje, że go w ogóle nie ma. Lecz gdy do niego podchodzę, przekłada pysk przez barierki i szturcha mnie nosem. Domaga się głaskania. Chyba w ramach przeprosin za straty moralne.




Jest na nim jeszcze sporo piany, po chwili podejmujemy więc ostatnią próbę. Tym razem sprawa odbywa się po męsku, ja nie biorę już w tym udziału. Floki jest delikatnie obmywany wodą, już nie laną wprost z wiaderka ale nanoszoną dłońmi. Daje się oszukiwać, że to jedynie głaskanie tylko przez chwilę. W pewym momencie wyrywa się i pędzi przez taras jak szalony! 

Tak wygląda zmokły Floki, probujący otrzepać się z resztek wody i piany.  Tarza się po tarasie, próbując wetrzeć wszystkie pchły w deski. Prawdopodobnie te małe paskudztwa pod wpływem szamponu zaczęły gryźć niemiłosiernie i gromadzić sie w miejscach dla psiego drapania niedostępnych, bo Floki przychodzi do mnie i każe się drapać po grzbiecie. Gdy tylko przestaję delikatnie chwyta moją dłoń zębami i nakierowuje w miejsca, gdzie drapanie jest konieczne. Po zadaniu mu takich męczarni choć tyle możemy dla niego zrobić. 

Efekty prania psa są marne. A na tarasie trwa malowanie ławki. Floki szukając miejsca do drapania grzbietu bezbłędnie trafia na kant nowiutkiej ławeczki i wyciera grzbiet w świeżo pomalowane drewno... Jego ledwo co wyprane futro jest teraz jasnobrązowe, świetnie pasuje do koloru domu. Floki, obawiam się, że następnym razem będziesz prany przy użyciu rozpuszczalnika... 

Gdy Floki nieco wysycha, zaczyna się zabawa z nożyczkami. Udaje mi się obciąć mu sporo skudlonych kołtunów. Wyglądają jak filc. Obcinając te najgorsze kudły koło uszu, muszę dobrze się naszukać, żeby zidentyfikować wśród nich uszy rzeczywiste i domniemane. Co ciekawe psu to przycinanie bardzo się podoba. Przynajmniej jeden promyk nadziei. 

Zakładam mu wcześniej zakupioną obrożę przeciw insektom. Podobno odstrasza zarówno pchły jak i kleszcze. Mam nadzieję, bo kleszczy nasz biedaczek miał w sobie sporo... Obroża bardzo mu odpowiada, nie zgłasza najmniejszych sprzeciwów.

Niestety,  czas wyjazdu zbliża się wielkimi krokami. Floki przy próbie zamknięcia go choć na chwilę w przedsionku zaczyna wariować. Skuczy, skacze do okna. Nie odnajduje się w zamkniętym pomieszczeniu. Poza tym, nadal jest potwornie brudny. Nie jesteśmy więc w stanie zabrać go z nami. Postanawiamy więc kolejnym razem lepiej przygotować się do kąpieli, kupując wanienkę dla psa :) 



A tymczasem, męskie dłonie w błyskawicznym tempie zbijają prowizoryczną budę z płyt meblowych zalegających w piwnicy. W  międzyczasie rozpętała się potworna ulewa, chcemy więc, żeby Floki miał choćby takie schronienie. Floki od razu rozumie, że to jego nowy dom. Wchodzi do środka, układa się wygodnie osłonięty od deszczu i wiatru, zwija się w kłębek i zasypia... Jestem dziwnie spokojna, że będzie na nas czekał... 






poniedziałek, 12 maja 2014

Poszukiwania Flokiego w zachodzącym słońcu

Floki niestety nie pojawił się. Nie tracąc jednak nadziei wybieram się na wyprawę poszukiwawczą. Rozglądając się dookoła i wołając od czasu do czasu "Floki! Floczku!" wspinam się na sąsiednie wzgórze. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, dzięki czemu wszystko wokół nabiera tej cudownie ciepłej słonecznej barwy.



Cienie z minuty na minutę robią się dłuższe, a na niebie pojawia się księżyc. Zachęcona ciepłem majowego dnia mam na sobie krótkie spodnie. Całe szczęście wykazałam się odrobiną rozsądku i założyłam przynajmniej gumiaki. Dzięki temu udaje mi się przejść przez mokradła, ale całe łydki mam potwornie poparzone pokrzywami... Reumatyzm już mi nie grozi.


Po kilkunastu minutach podejścia przede mną wreszcie  Tatry w całej okazałości! Dziś nic już ich nie skrywa! Jedynie nad górami spory biały obłok, jak parasol dający szczytom trochę cienia.


Świeżo zaorane pole, czeka na ciepłe dni aby się zazielenić. Niewiele w okolicy jest pól uprawnych, raczej łąki na których pasą się krowy i owce. Ciekawe co tu będzie rosło... A w zasadzie zupełnie nieważne co. Jakakolwiek roślinka to będzie, gdy tylko przebije się przez warstwę ziemi będzie mieć przepiękny widok na świat!


Niedaleko boisko, dumnie zwane stadionem. Wicher Dursztyn ma chyba najpiękniej położony stadion w Polsce. Jeśli ktoś widział ładniejsze miejsce do rozgrywania meczów piłki nożnej, chętnie obejrzę. Choć murawa pozostawia sporo do życzenia, trening trwa w najlepsze. A w niedziele to miejsce jest świadkiem wzlotów i upadków Wichru w rozgrywkach klasy C, grupy Podhale Wschód.



Wsi spokojna, wsi wesoła... Iście sielankowy obrazek. Domki jeden przy drugim, z charakterystycznymi dla Spisza stodołami zbitymi z desek na tyłach domów. Na tym zdjęciu dobrze widać jak wąskie są działki w tej okolicy. Dlatego większość domów w centrum wsi przylega do siebie. Do pełni szczęścia brakuje tu nieco urokliwej podhalańskiej drewnianej architektury, ale przecież nie można mieć wszystkiego. 





Czerwona Skałka, a za nią Gorce. Po tych polach mogę chodzić godzinami i nigdy mi się to nie nudzi... Wołam Flokiego, ale nadal nic. Chyba jednak nie uda mi się go znaleźć.


Na wzgórzu krzyż, z widokiem na Tatry i napisem Droga do Nieba.W takim miejscu nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jeśli jest jakaś droga do nieba, to musi prowadzić właśnie tędy!

Spoglądam w niebo. Nade mną nieduża biała plamka samolotu pasażerskiego. Zastanawiam się dokąd leci... Rok temu siedziałabym pewnie właśnie na pokładzie takiego samolotu, w wąskiej spódnicy, eleganckiej koszuli i niewygodnych szpilkach, z pełnym makijażem, sącząc białe wino, spoglądając na świat z góry i stresując się czekającymi mnie spotkaniami. Dziś, w krótkich spodniach, w gumiakach, w bluzie schlapanej błotem, z włosami spiętymi w kucyk i rzęsami tylko delikatnie pociągniętymi tuszem (co jak co, ale bez tego z domu się nie ruszę), spokojnie spaceruję przez cichą o tej porze wieś. I choć czasem tęsknię za zgiełkiem lotniska i widokiem świata z góry, to... siadam na trawie, przygryzając soczyste źdźbło, oglądam zachód słońca i jest mi tak niewiarygodnie dobrze...